Każdy ma to, na co się odważy


Ostatnio przeczytałam, że debiut w maratonie
powinien być poprzedzony pełną gotowością fizyczną i mentalną. Po pierwszym
starcie na dystansie maratońskim częściowo się z tym zgadzam. Dlaczego tylko w
części? Bo gdybym uległa swojemu wewnętrznemu głosowi mówiącemu, że nie dam
rady odpuściłabym jeden z najfantastyczniejszych biegów, w jakich przyszło mi brać udział. Ale po kolei…


















Oczywiście przygotowanie fizyczne to
absolutny priorytet w realizacji marzeń o maratonie. Tylko jak ustalić, kiedy kondycyjnie
jest się na niego gotowym? Nie ma prostej recepty, mogę jedynie wskazać,
jak było w moim przypadku. Od czterech lat biegam w miarę regularnie. Przez „w
miarę regularnie” rozumiem 3-4 treningi w tygodniu traktowane jako niezbędne
minimum. Na udział w maratonie zdecydowałam się po wcześniejszym wybieganiu blisko 3.500
km i ukończeniu 5 zawodów półmaratońskich (innych długich wybiegań i
półmaratonów popełnionych przy okazji rutynowych treningów nawet nie liczę). 

























W bieganiu, tak jak w życiu codziennym jestem
osobą poukładaną, która źle znosi chaos w działaniu. Z tego też względu uwielbiam biegowe plany treningowe. W okresie bezpośrednich
przygotowań startowych lubię mieć grafik wywieszony na lodówce i realizować go
krok po kroku. Wiem, że w tych kwestiach lepiej zdać się na mądrzejszych od
siebie i za bardzo nie kombinować. Dlatego, gdy podczas przygotowań do
ORLENU z różnych przyczyn odpuściłam plan treningowy wpadłam w panikę, że nie jestem gotowa. I tu pojawia się
drugi aspekt, czyli przygotowanie mentalne. No właśnie… W moim przypadku temat
szczególnie delikatny, jako że praktycznie przed każdym WAŻNYM startem nie
czuję się na niego w 100 % gotowa. Oczywiście biegam wyłącznie dla
siebie, nie traktuję biegania, jak religii, ale jeśli chodzi o wynik
końcowy, to jednak lubię pobijać życiówki. Bo biegam nie tylko dla
siebie, ale i ZE SOBĄ i właśnie na tej płaszczyźnie koncentruje się moja rywalizacja biegowa... 


Do tego doszło onieśmielenie związane z
maratońskim kilometrażem. Dla niewtajemniczonych: co do zasady maratonu nie trenuje się maratonami, tzn. że mój debiut na ORLENIE miał być rzeczywiście
biegowym PIERWSZYM RAZEM na królewskim dystansie. Stąd oczywisty respekt, pokora
i szacunek wobec 42 km, których nigdy wcześniej nie zaliczyłam w trakcie treningu. Towarzyszyły im obawy, strach i wątpliwość, czy moje nóżki wespół z rozkojarzoną ostatnio głową dadzą sobie radę. Na pewno nie pomagał fakt, że rejestracji
na ORLEN dokonywałam w początkowej fazie przygotowań, kiedy wydawało mi się, że
w kwietniu to ja biegowo będę „góry przenosić”. Zadeklarowałam wtedy strefę czasową 4:00-4:15. Jednak im bliżej startu, tym zakładany wynik w zderzeniu z widocznym brakiem formy uświadami mi jak bardzo byłam naiwna… 


























Z tego też względu jadąc na ORLEN założyłam, że
biorę w ciemno każdy wynik gwarantujący mi bezkontuzyjne przekroczenie mety. Oczywiście gdzieś
po cichu liczyłam, że mimo zawalenia planu treningowego czas oscylujący w
granicach 4:30 jest w zasięgu moich aktualnych możliwości, ale wiadomo –
na tym etapie już nic na siłę. W dniu zawodów, tuż przed startem po raz
pierwszy zaszkliły mi się oczy, że w ogóle tu jestem. Wbrew wszystkim
wydarzeniom, które ostatnio miały miejsce… Huk startera, balony w górę i lecimy!
Słuchając rad moich szanownych kolegów maratończyków zaczęłam wolniej, co by
się za szybko nie spalić. Już na pierwszym kilometrze poczułam, że prawy but mam
za luźno zasznurowany. Pech? Złośliwość losu? Przestroga opatrzności? Przecież NIGDY
WCZEŚNIEJ nic podobnego mi się nie przytrafiło? Pomyślałam, że szkoda czasu na
tak wczesną przerwę podyktowaną wiązaniem buta. Zwłaszcza zakładając, że gdzieś na trasie i tak przejdę do marszu lub zatrzymam dla rozluźnienia mięśni. Jak się później okazało w ten sposób przebiegłam CAŁE 42 km bez zatrzymywania się i przechodzenia do
marszu. Ponieważ prawa noga musiała przez to mocniej pracować, przy kolejnym biegu regeneracyjnym mięsień dwugłowy uda nie
omieszkał mi za to „podziękować”(!). Głupota, jakich mało...















Kapitalna atmosfera na trasie!!! Życzę każdemu,
żeby choć raz wziął udział w biegu ulicznym nieważne na jakim dystansie właśnie
dla jego atmosfery. I dopingu kibiców, zwykle zupełnie obcych ludzi
skandujących nasze imiona widoczne na numerach startowych. Do tego muzyka różnego rodzaju zespołów. I motywacyjne transparenty! Najmilej wspominam hasła: „Zachciało
Ci się darmowej wody i bananów, to teraz BIEGNIJ!!!” albo „Biegnij - Kenijczycy już jedzą na mecie”. Po przeczytaniu człowiek od razu uśmiecha się do siebie i pokonuje
tych kolejnych kilkadziesiąt metrów zapominając o bólu... 















Co podczas maratonu wycisnęłam z dotychczasowych
treningów? Przede wszystkim umiejętność utrzymania równego tempa biegu, pozwalającą na uniknięcie przedwczesnego zakwaszenia mięśni. Oczywiście adrenalina
też robi swoje. Bardzo obawiałam się słynnej „maratońskiej ściany”, która
pojawiła się a jakże, ale dopiero na 37 km. Gdybym wtedy pomyślała, że
przede mną jeszcze TYLKO 5 km, zapewne by nie pomogło. Postanowiłam więc,
podzielić bieg na 1-kilometrowe odcinki o charakterze "dziękczynnym", koncentrując się na różnych aspektach życiowych. A kiedy na 39 km zobaczyłam Stadion Narodowy znów
złapałam wiatr w żagle, czując że DAŁAM RADĘ. I to z jakim skutkiem - czas
netto: 4:05:28
, czyli debiut MARZENIE!!! 























Oczywiście za metą płakałam jak mała
dziewczynka. I nie miało znaczenia, że wieczorem bolało mnie wszystko, włącznie
z włosami. Najważniejsze, że podołałam!!! A medal tak piękny, że nawet zastanawiałam się, czy z nim nie
spać? Do tego po dwóch dniach bez problemu wcisnęłam się w buty na wysokich obcasach, więc
nie było tak źle, jak zakładałam.






















      


Czego nauczył mnie maraton? Pewnie tego, że nie
wolno się go przestraszyć. Że nie należy go demonizować i odkładać startu na „święte nigdy”. Maraton dał mi cudowne poczucie,
że MO WSZYSTKO. W końcu pewnie i tego, że nie ma idealnego momentu na jego
przebiegnięcie, tak jak nie ma idealnego momentu na rzucanie pracy, motyle w
brzuchu, rezygnację z toksycznych znajomości, czy
grę va banque. Każdy może okazać się tak samo dobry lub tak samo zły. Chodzi o to, by ODWAŻYĆ S pomimo wszystko… Albo mieć w
pobliżu ANIOŁA STRÓŻA, który nie pozwoli wycofać się, gdy w głowie pojawi się taka natrętna myśl. Bo to, że pojawi się prędzej, czy później jest pewne, jak śmierć i podatki...


 








Enviar um comentário for "Każdy ma to, na co się odważy"